View Colofon
Original text "Smrtholka" written in CZ by Lucie Faulerová,
Other translations
Proofread

Marta Pustuła

Opublikowano w: L. Faulerová, Morana, wydawca, miejsce wydania, rok wydania.

Published in edition #2 2019-2023

Morana

Translated from CZ to PL by Agata Wróbel
Written in CZ by Lucie Faulerová

Przerwa w ruchu.


Stosunkowo niewielu samobójców ginie na skutek uduszenia. Często kończy się na nieudanej próbie – człowiek traci przytomność i w efekcie słabnie ucisk na krtań. Co innego powieszenie, które od lat pozostaje w Czechach najchętniej wybieranym sposobem na odebranie sobie życia. Zwłaszcza wśród facetów: na tę metodę decyduje się około sześćdziesięciu jeden na stu mężczyzn i około czterdzieści na sto kobiet.

Jeśli ofiara ma pecha i nie nastąpi przerwanie rdzenia kręgowego, do zgonu dochodzi mniej więcej po dziesięciu minutach.

Zaskoczyło mnie, na ile sposobów można się powiesić. W XIX wieku pewien profesor doliczył się dwustu sześćdziesięciu jeden pozycji, w których znajdowano ciała. W stu sześćdziesięciu ośmiu przypadkach nogi wisielca dotykały podłoża, czterdzieści dwie osoby zabiły się, klęcząc, kolejne dwadzieścia dwie na leżąco, dziewiętnaście osób siedziało w momencie śmierci, a pozostałe trzy skończyły ze sobą w kucki. Do sporządzenia pętli najczęściej służy sznur, ale samobójcy używają również chusteczek do nosa, pociętych prześcieradeł, sznurówek, pasków, kabli czy podwiązek.

Podwiązka. Słowo, którego już nigdy nie dam rady wymówić.

Czasem myślę o determinacji – niechęci do życia czy może raczej chęci, by nie żyć – wisielców, których znajdowano w kucki.


Wżżżummmm.


– Wiecie, po co tak naprawdę jestem tu dzisiaj z wami? – zagaja facet w białej koszuli. Stoi przed podestem w sali gimnastycznej.

– Po co? – pyta pani w żółtej sukience. Są małżeństwem, ale właśnie odgrywają scenkę dialogu między mentorem (on) a publicznością (ona), bo na prawdziwej publiczności (my) trudno w pełni polegać.

– Żeby dodać wam odwagi!

– Odwagi do czego? – Pani w żółtej sukience podnosi głos. Madla, która siedzi obok mnie, gryzie pięść, dusząc się ze śmiechu.

– Odwagi, by zacząć żyć prawdziwym życiem! – woła facet w białej koszuli. Teraz zapewne powinno nastąpić zbiorowe katharsis i wybuch entuzjazmu ze strony publiczności. Rozglądam się po sali. Siedzimy w półkolu, znów dwie trzecie zgromadzonych na sali to kobiety. Nikt nie reaguje, więc pani w żółtej sukience przejmuje inicjatywę i zaczyna bić brawo. Idziemy w jej ślady.

– Czy ktoś z was słyszał może o hawajskiej technice Ho'oponopono? – pyta facet w białej koszuli. Cisza. – Potem opowiem wam, jak się narodziła, teraz przejdźmy jednak do najważniejszego. Do samego clou sprawy! Gotowi?

– Gotowi! – Pani w żółtej sukience aż drży z ekscytacji.

– Słuchajcie zatem uważnie. U-waż-nie. – Nasz guru powoli cedzi sylaby. – Za chwilę usłyszycie coś niesamowicie ważnego. Coś, co może zmienić wasze życie.

Milczymy, czekamy w napięciu, chcemy zmienić swoje życie.

– Kocham cię – mówi facet w białej koszuli. Patrzy prosto na panią burmistrzową. –

Przepraszam – dodaje, przenosząc spojrzenie na Boháčkovą. – Wybacz mi, proszę. – Kiwa głową na Boháčka. – Dziękuję – kończy i wbija wzrok w Madlę. Moja siostra wyciąga rękę z buzi.

Znów nastaje chwila ciszy. Ludzie pokasłują i wiercą się na krzesłach. Burmistrzowa międli drugi podbródek. Pani w żółtej sukience stoi z tajemniczą miną.

– A cóż takiego niezwykłego jest w tych czterech zdaniach?, zapytacie. Pewnie wypowiadacie je niemal codziennie? – odzywa się facet w białej koszuli.

– Oczywiście! – przytakuje pani w żółtej sukience.

– Te cztery zdania, te z pozoru zupełnie zwyczajne zdania, mają oczyszczający wpływ na podświadomość. Pomagają nam wykasować ukryte programy, które kierują nami i przeszkadzają nam w realizacji naszego prawdziwego powołania. W spełnieniu naszych pragnień. Te cztery zdania otwierają nam drogę do tak zwanego stanu zerowego. Stanu, w którym nie istnieje nic, a w którym zarazem wszystko jest możliwe. Stanu, w którym znikają myśli, słowa, wspomnienia, przekonania. I nie ma nic. Stanu doskonałej pustki, który od setek, od tysięcy lat na różne sposoby próbują osiągnąć ludzie.

Facet w białej koszuli stara się sprawiać wrażenie, że mówi z głowy, ale widać, że ma to wszystko dobrze przećwiczone.

– Wiecie, co to jest stan zerowy? Nie? To stan czystej miłości, stan, w którym znikają wszelkie ograniczenia. Każdy z nas ma taką swoją soczewkę, przez którą ogląda świat. Tyle że nazbierało się już na niej mnóstwo brudu. Sami wiecie, jak jest. Uprzedzenia, iluzje, wspomnienia, utrwalone schematy zachowań. Tego wszystkiego musimy się pozbyć. Oczyścić umysł. A jeśli będziemy go czyścić i czyścić, w końcu wkroczymy w wymiar, który można nazwać światem bez granic i wtedy już nic nas nie zatrzyma…

Madla po cichu zaczyna nucić pod nosem Nothing's Gonna Stop Us Now.

– …odnajdziecie swoje prawdziwe Ja, uwolnicie się od negatywnej energii i odtąd będą w was krążyć tylko czyste myśli i słowa. A dlaczego akurat te cztery zdania? „Kocham cię. Przepraszam. Wybacz mi, proszę. Dziękuję”. Bo dajemy się zaśmiecać negatywnym myślom i trudnym emocjom! To stąd bierze się brak harmonii! Choroby! Dopiero dzięki procesowi skruchy, wybaczenia i przemiany, którą w efekcie przejdziemy, możemy wyrwać się z błędnego koła. Właśnie na tym polega Ho'oponopono.

Facet w białej koszuli mówi, że dzięki słowom „Kocham cię” łączymy się ze Stwórcą. Podobno chodzi o to, żeby otoczyć miłością absolutnie wszystko – nawet najgłupsze myśli, jakie przychodzą nam do głowy. Trzeba powiedzieć po prostu: „Kocham was, moje drogie myśli, kocham cię, nadwago”. Facet w białej koszuli mówi, że w momencie, kiedy wypowiadamy słowo „przepraszam”, przyznajemy, że nasz biokomputer został zainfekowany wirusem – nie błagamy Stwórcy o wybaczenie, ale o to, żeby pomógł nam wybaczyć samym sobie. Facet w białej koszuli mówi, że kiedy prosimy o wybaczenie, prosimy jednocześnie o transformację negatywnej energii w światło, prosimy, żeby nasza świadomość przemieniła się w nicość, żebyśmy odkryli swoje prawdziwe Ja, co można zrobić tylko w stanie zerowym. Kiedy wypowiadamy słowo „dziękuję”, mówi facet w białej koszuli, wyrażamy wdzięczność wobec Stwórcy i wiarę w oczyszczenie. Facet w białej koszuli mówi, że Ho'oponopono to nie McDonald, gdzie człowiek odbiera w okienku żarcie na wynos, Stwórca nie jest chłopcem na posyłki, mówi. Musimy czyścić, czyścić, czyścić, kasować, znaleźć swoją własną Szangri-la, czyścić, kasować, czyścić.

– Nie lepiej wziąć coś na przeczyszczenie? – Madla nachyla się w moją stronę.

– A myślisz, że Szangri-la to co niby?

– Zabij mnie – szepcze. – Serio, dłużej nie wytrzymam.

Facet w białej koszuli mówi, że teraz zaśpiewamy, że tę piosenkę śpiewają ludzie na całym świecie, że może dzięki niej poczujemy oczyszczającą moc Ho'oponopono. Pani w żółtej sukience idzie po gitarę. Madla znów ładuje pięść do buzi.

Facet w białej koszuli gra na gitarze i razem z panią w żółtej sukience w kółko wyśpiewują magiczne cztery zdania, po których następuje refren (ho'oponopono, ho'oponopono itd.). Zachęcająco patrzą na publiczność (nas), że niby mamy się przyłączyć.

Obserwuję swoich sąsiadów ze Zdechlina. Patrzę na tych, którzy siedzą z zamkniętymi oczami i uśmiechami na twarzach, tych, którym po policzkach ciekną łzy, i tych, którzy obojętnie gapią się przed siebie; na tych, którzy bez obciachu zaczynają śpiewać, i tych, którzy z wahaniem przyłączają się do chórku. Patrzę na Bartákovą, która właśnie wydłubuje sobie brud spod paznokci. Ale, ale! Nagle w samym środku hawajskiej pieśni o miłości, wybaczeniu, przepraszaniu i dziękowaniu, pieśni o odkrywaniu sensu życia, naszej pieśni oczyszczenia do sali gimnastycznej wparowuje terrorysta. Najpierw podbiega do Bartákovej, wyciąga maczetę i ucina jej rękę, tę z brudnymi paznokciami. Potem dopada burmistrzową i przebija jej hakiem drugi podbródek. Krew tryska na białą koszulę faceta w białej koszuli, ale ten dalej brzdąka na gitarze, tylko uśmiech jakby mu tężeje. Do środka wdzierają się kolejni terroryści, dwaj są obwieszeni ładunkami wybuchowymi. Na moment zastygają w miejscu, wsłuchują się w piosenkę i zaczynają kiwać się do rytmu, nucić razem z facetem w białej koszuli i panią w żółtej sukience. Ale z chwilą, gdy odnajdują swoje prawdziwe Ja i odkrywają sens życia, dziękują swojemu Stwórcy, po czym każą nam paść na podłogę. Wrzeszczą, wymachują pistoletami, rozlega się kilka strzałów. Wszyscy piszczymy, wymieniamy przerażone spojrzenia, boimy się, że zginiemy. Tu i teraz. Że już nie wrócimy do domu. Że umrzemy tutaj. Że. Tak. Się. To. Skończy. Więc zaczynamy się w duchu targować – nagle odkrywamy, co naprawdę się w życiu liczy. Bartáková odkrywa na przykład, że była bardzo przywiązana do swojej ręki; nigdy wcześniej o tym nie myślała. Nagle wszyscy wiemy, co jest ważne, a co nie, wszyscy marzymy, żeby znaleźć się gdzieś indziej, każdy ma przed oczami to konkretne miejsce, tych konkretnych ludzi. Potem terroryści walą faceta w białej koszuli gitarą przez łeb i wieją, postanawiają darować nam życie, bo zdali sobie sprawę, że tu, w Zdechlinie, niebezpiecznie zbliżyliśmy się do stanu zerowego.

Więc wszyscy żyjemy – ten czy tamten do dziś zmaga się, co prawda, ze stresem pourazowym i popuszcza w nocy, ale jesteśmy bogatsi o cenne doświadczenie; właściwie dopiero wtedy zaczęliśmy żyć naprawdę. Mija rok, potem drugi. Jest wspaniale. Kochamy, przepraszamy, prosimy o wybaczenie, dziękujemy.

Potem leci trzeci rok, i kolejny… a my opowiadamy o tym, jak kiedyś w Zdechlinie na kursie Ho’oponopono zaatakowali nas terroryści. Będziemy opowiadać tę historię całe lata – czy ile tam jeszcze komu zostało – całej kupie ludzi; ach, to było wstrząsające, naprawdę, nawijamy na świątecznej imprezie z kieliszkiem szampana w dłoni. A później człowiek wraca do domu i otwiera laptopa, w okienku Worda czeka niedokończony list motywacyjny, w przeglądarce dwadzieścia kart z ogłoszeniami o pracę z Jobs.cz (w końcu ile można siedzieć w tej samej robocie, zero perspektyw rozwoju). Bezradne spojrzenie na pełną lodówkę, pięciu facetów na czacie (a nuż któryś okaże się tym jedynym, tylko po czym go poznać, drogie „Bravo”? po czym??), odciśnięte kółko po kubku na stole (ile razy mam ci powtarzać, żebyś brała podstawkę!), miętoszenie sadła przed lustrem w łazience (od jutra jestem na diecie!), esemesy przed snem, całuski, całuski, tęsknię, smutna buźka, a zanim zgaśnie światło, jeszcze jeden całusek dla tej, która leży obok (słyszałaś, masło znowu poszło w górę, chyba ich pogięło!).


Tadam.


Zamiast okna uchylone drzwi do łazienki. Tata stoi przed lustrem i płucze maszynkę do golenia w umywalce, nucąc pod nosem Our House Crosby, Stills and Nash.

Kiedyś myślałam, że mój tata jest jak sekwoja. Największy na świecie, niczym Hyperion, który mierzy prawie sto szesnaście metrów. Ale odkąd umarła Madla, zaczął się zapadać w ziemi. Kora obrosła mchem, gałęzie się powykrzywiały i w atlasach nie znalazłam już żadnego szlachetnego drzewa, które przypominałoby go w tej nowej postaci.


Małaskrzyneczka małaskrzyneczka.


Małaskrzyneczka, szepczą koła pociągu, szepczą jak złośliwe gnomy i chichoczą, szepczą, kiedy spoglądam ze wzgórza na cmentarz. W powietrzu fruwa biały puch.

Śnieżą topole, a trumna, w której leży Madla, jest tak absurdalnie mała, że nie mogę oderwać od niej oczu.

– Jak oni ją tam zmieścili? – odzywam się po cichu do Adama, a on zakrywa mi dłonią usta, bo wszystko słychać. Ale przecież mam rację, musieli włożyć ją tam połamaną albo skuloną. Im dłużej mówi Zbawisz, tym bardziej kurczy się drewniana skrzynka. Może tak naprawdę Madli wcale nie ma w środku! Zbawisz lekko podnosi głos, bo za kościołem właśnie przejeżdża pociąg. Odwracam się i patrzę na wzgórze, wyobrażam sobie, że siedzę w jednym z przedziałów i jadę w siną dal, jestem w drodze, dokąd zmierzam, to sama droga jest celem, wszyscy o tym wiedzą, powstają już nawet o tym piosenki. Kiedy wkładają ciało Madli do dziury w ziemi, drewniana skrzynka przypomina pudełeczko ze sklepu jubilerskiego, pudełeczko na maciupeńki pierścionek, pudełeczko, które można ścisnąć w dłoni i ukryć w rękawie. Abrakadabra, hokus pokus, nie ma!

Otrzepuję biały puch z sukienki.

Małaskrzyneczka małaskrzyneczka małaskrzyneczka, szepczą koła. Pociąg wlecze się po torach, metal zgrzyta o metal. Brniemy przez białą zaspę.


Tadam.


Nie mogę przestać myśleć o Madli. Tory donikąd.

Tunel bez końca.

Pusta strona w książce.


Czasem pan Roczester przynosi do sklepu świeżo skończony mebel. Chwilę kręci się przy swoim dziele, ogląda je z każdej strony, a potem staje i obserwuje mnie kątem oka, jakby chciał zapytać, co myślę, choć może wcale go to nie obchodzi, może po prostu męczy go ta cisza. Ale zapytał tylko raz:

– Co pani o tym myśli? – I od razu uzmysłowia sobie, że przecież nic mu nie odpowiem, więc dodaje: – Nie wygląda źle, co? – A ja kręcę głową, że nie, nie wygląda źle, i chyba nawet leciutko się uśmiecham, kiedy podchodzę bliżej i głaszczę komodę po krawędzi.

– Oj, dałaś mi popalić – mówi i też ją głaszcze. Przeciąga dłonią z góry na dół i poklepuje drewno.

Jestem komodą i pan Roczester głaszcze mnie po plecach. Powoli zjeżdża dłonią z góry na dół.

Plask!

Zaskoczony podnosi wzrok, kiedy chichoczę jak durna małolata i czerwienię się jak durna małolata. Kręcę głową, jakbym chciała wytrząsnąć z niej tę żenującą scenę.

Uśmiecha się.


Mam ochotę go przytulić.

More by Agata Wróbel

Obce miasto

Amsterdam u progu jesieni mienił się kolorami. Przywitała mnie kapryśna pogoda: raz słońce, raz deszcz – i tak w kółko, jak zdrowaśki różańca. Właśnie stoję pod mostem, czekając, aż przeleci kolejna ulewa. Tego dnia wybrałam się rowerem na przejażdżkę po okolicy. Chciałam zobaczyć słynne poldery, kanały ciągnące się w poprzek soczyście zielonych łąk, wiatraki, które górują nad krajobrazem, rozpościerając ramiona niczym strachy na wróble. To miała być moja pierwsza wycieczka, początek przyjaźni między mną a nowym miejscem – krajem znanym ze wspaniałej architektury, gdzie planowałam pomieszkać p...
Translated from CZ to PL by Agata Wróbel
Written in CZ by Anna Háblová

Wyprawa na fajerwerki, czyli rzecz o Unii Europejskiej i młodych ludziach

Jak przystało na człowieka mało obytego, wszedłem do klubu tuż po otwarciu, w porze, kiedy młodzi bywalcy dopiero wprawiają się w dobry nastrój w okolicznych barach. Na opustoszałym parkiecie tańczyły na razie tylko światła, a kawałki puszczane przez DJ-a przypominały raczej buddyjskie mantry niż mroczne satanistyczne bity. Lśniąca wilgocią podłoga zdradzała, że jeszcze pół godziny temu po sali krążyła ekipa sprzątająca. Oddałem się więc rozmyślaniom nad przewrotnością losu, raz po raz wędrując po piwo – korzystałem z faktu, że przy barze nie ma jeszcze kolejek. Gdybym przyszedł później, ochro...
Translated from CZ to PL by Agata Wróbel
Written in CZ by Ondrej Macl

Samochód ze starożytnej Grecji

Był upalny czerwcowy dzień – tyle że w owych stronach ten czas w roku nazywano nie czerwcem, ale thargelionem albo skirophorionem. Dwaj mężczyźni opuścili mury Aten i, dyskutując z ożywieniem, wyruszyli na przechadzkę wzdłuż rzeki Ilissos. Głównym tematem ich rozmowy była miłość. Młodszy z mężczyzn niósł pod pachą zapis pewnej mowy poświęconej tezie, że miłość jest złem; sam w to zresztą wierzył. Starszy w głębi ducha nie zgadzał się ze swoim towarzyszem, choć podniecała go żarliwość wywodu rozmówcy. Dlatego kiedy zatrzymali się pod rosłym jaworem, umościł się w trawie i zgodził się, żeby upa...
Translated from CZ to PL by Agata Wróbel
Written in CZ by Ondrej Macl

Oczyszczalnia

Stała przy kontenerach budowlanych, rozcierając zmarznięte dłonie. W oddali, ponad rzeką, przeleciały właśnie dwa kormorany. Petra zaczęła nerwowo rozglądać się na boki. Otworzyła wiadomość, którą dostała dzień wcześniej. „Siema, akcja oczyszczalnia jutro o osmej. Zbiorka przy moscie kolo kontenerow. A.”. Zanim wyświetlacz zgasł, zdążyła przeczytać esemesa jeszcze trzy razy. Stara i nowa oczyszczalnia, które dzieliły się ściekami spływającymi z całego miasta, stały obok siebie na wyspie, królując nad rzeką. Pierwsza z nich działała na powierzchni; mapy Google ukazywały walcowate zbiorniki jak...
Translated from CZ to PL by Agata Wróbel
Written in CZ by Anna Háblová

Szczerze mówiąc, kochanie, nic mnie to nie obchodzi

Marek rzuca mnie na łóżko, a coś w jego twarzy i w sposobie, w jaki mnie chwycił, sprawia, że zupełnie tracę orientację, jakby zmiotła mnie lawina; nagle nie umiem powiedzieć, gdzie jest góra, gdzie dół. Trwa to zaledwie ułamek sekundy, już po chwili jego ręce wyciągają mnie na powierzchnię – wciąż leżę na materacu, ale góra i dół nieodwołalnie wracają na swoje miejsce. I dopiero teraz zdaję sobie sprawę, co widziałam, dopiero teraz to do mnie dociera, choć jeszcze nie w pełni: krótki, ulotny rozbłysk, jak kiedy ktoś na moment zapala światło i zaraz je gasi. Człowiek wie, że coś zobaczył – naw...
Translated from CZ to PL by Agata Wróbel
Written in CZ by Lucie Faulerová
More in PL

Kilka miesięcy później

12 sierpnia „Mohammad, bądź przy telefonie za pół godziny. Myślę, że go znalazłem!” Podnoszę się z łóżka, cały roztrzęsiony ubieram się jak najszybciej i wychodzę z hostelu. Szybko. Jakby miało znaczenie, że dotrę do domu pięć minut wcześniej lub później. Prawie zbiegam po zboczu w dół portu, gdzieś pomiędzy żydowską dzielnicą Hardara Carmel a niegdyś palestyńską Wadi Salib. Wciąż jednak słyszę piłę, tnącą najprawdopodobniej żelazo, oraz odgłosy kur i kogutów. Niezwykłe. Zapach wsi w środku miasta, które chce wymazać historię i być nowoczesne. Jakbym cofnął się do 1948 roku, kiedy z tego wzg...
Translated from SL to PL by Joanna Borowy
Written in SL by Andraž Rožman

Spotkanie po latach

Gotowe. Zabrałem bagaż, garnitur w pokrowcu, łyżkę do butów i oddałem klucz. Do domu mam sześć godzin jazdy samochodem, ale droga powrotna trwa krócej. Opuszczam szybę i z głową wystawioną przez okno przemierzam coraz szybciej główny bulwar miasta. Ostudzone przez wieczór i prędkość powietrze smaga mi policzki, przywodząc na myśl szorstkość gąbki do demakijażu. Mam wrażliwą cerę i nie znoszę zabiegów, którym są poddawani prezenterzy wiadomości, by nie wyglądali na ekranie jak księżyc w pełni – aplikuje się im na twarz warstwę pudru, która jest później zeskrobywana tymi kosmatymi gąbkami. Kiedy...
Translated from RO to PL by Olga Bartosiewicz-Nikolaev
Written in RO by Alexandru Potcoavă

Przebłyski

W zbiorze esejów zatytułowanym Zen w sztuce pisania Ray Bradbury notuje, że między dwudziestym czwartym a trzydziestym szóstym rokiem życia w wolnych chwilach spędzał czas na spisywaniu listy rzeczowników. Taka lista mogła wyglądać mniej więcej następująco: JEZIORO. NOC. ŚWIERSZCZE. JAR. STRYCH. PARTER. KLAPA. DZIECKO. TŁUM. NOCNY POCIĄG. SYRENA PRZECIWMGŁOWA. BUCZEK MGŁOWY. SIERP. KARNAWAŁ. KARUZELA. KARZEŁ. GABINET LUSTER. SZKIELET. Ostatnio przydarzyło mi się coś podobnego. Wychowałam się w rodzinie, która zapewniła mi dobrą edukację i nauczyła dobrego obcowania ze światem, ale ostatnio ...
Translated from IT to PL by Mateusz Kłodecki
Written in IT by Sara Micello

Półżycie

Casablanca, 1954 Spośród odgłosów bawiących się dzieci codziennie wyławia kilka dźwięków, których kurczowo się uczepia. Zbiera nieliczne odgłosy dochodzące zza ściany. Mimo że nigdy nie opuszcza swojego pokoju, po kilku miesiącach zna wszystkich sąsiadów, wie, że do ludzi obok ciągle przychodzą wierzyciele, co nie ma sensu, bo mężczyzna nie zamierza zapłacić. „Po moim ogołoconym z organów trupie”, słyszy, jak mówi do żony, gdy wierzyciele znikają. Kiedy wychwytuje takie rzeczy, czuje się częścią historii i tajemnic innych ludzi. Naprzeciwko mieszka staruszek, który każdego ranka stawia stołek...
Translated from NL to PL by Ewa Dynarowicz
Written in NL by Aya Sabi

Szczerze mówiąc, kochanie, nic mnie to nie obchodzi

Marek rzuca mnie na łóżko, a coś w jego twarzy i w sposobie, w jaki mnie chwycił, sprawia, że zupełnie tracę orientację, jakby zmiotła mnie lawina; nagle nie umiem powiedzieć, gdzie jest góra, gdzie dół. Trwa to zaledwie ułamek sekundy, już po chwili jego ręce wyciągają mnie na powierzchnię – wciąż leżę na materacu, ale góra i dół nieodwołalnie wracają na swoje miejsce. I dopiero teraz zdaję sobie sprawę, co widziałam, dopiero teraz to do mnie dociera, choć jeszcze nie w pełni: krótki, ulotny rozbłysk, jak kiedy ktoś na moment zapala światło i zaraz je gasi. Człowiek wie, że coś zobaczył – naw...
Translated from CZ to PL by Agata Wróbel
Written in CZ by Lucie Faulerová

Jest okej

Zabiera swój ekspres do kawy. Nie wie, kim jest. Wie jedynie, że jest właścicielką w pełni automatycznego ekspresu do kawy De'Longhi Magnifica S ECAM20.110.B. W wersji czarno-szarej. Ponieważ nic więcej nie pamięta, każdy szczegół ma znaczenie. Gdy rano maszyna z potwornym hałasem zaczyna mleć ziarna kawy, natychmiast się budzi – podobnie jak jej sąsiedzi. Ekspres kupiła okazyjnie na Coolblue i przez cztery dni każdego ranka czekała na niego w oknie. Dzień dobry, witaj w bpost! Cieszymy się, że możemy Ci pomóc, odpowiadając na Twoje pytania. 30 marzec 2020 10:04 a.m. Dzień dobry! Moje zamó...
Translated from NL to PL by Ewa Dynarowicz
Written in NL by Aya Sabi