View Colofon
Original text "Un vuiet" written in RO by Lavinia Braniște,
Other translations
Proofread

Marta Pustuła

Published in edition #2 2019-2023

Szumy i piski

Translated from RO to PL by Olga Bartosiewicz-Nikolaev
Written in RO by Lavinia Braniște

Pod sam koniec podróży pociągiem ujrzał przez zabrudzone okno krawędź nieba. Wstał, żeby wyglądnąć też z drugiej strony przedziału, i zbliżył się do mężczyzny, który spał z twarzą schowaną za zasłoną, z dłonią spoczywającą pewnie na leżącej na siedzeniu obok małej walizce podróżnej. Tak, z jego okna widok był taki sam. Ciemna płachta w kolorze indygo przystawała równoległe do rozległego, pokrytego suchą trawą pola. A u jej krawędzi widniał jasny i przejrzysty pas w odcieniu niebieskim, wyglądający z oddali jak zawieszone między niebem i ziemią morze.

Gdzieś nad tą płachtą w kolorze indygo było słońce.

Kiedy wstał, od razu cały wagon zaczął się krzątać – ludzie pomyśleli, że zaraz będą wysiadać, tak więc zaczęli jak jeden mąż ściągać swoje bagaże, zakładać płaszcze, zapinać guziki.

Usiadł na swoim miejscu i sprawdził telefon. Trzy nieodebrane połączenia od ojca i jedna wiadomość głosowa:

– Bogdan, mam do ciebie ogromną – prośbę…

Znowu prosił o sto lei, wpisowe na konkurs wędkarski.

Kardiolog zalecił ojcu chodzenie na ryby.

W domu też mógł przecież wychodzić na podwórko, na świeże powietrze, ale tu nie o powietrze chodziło, a o spokój.

Kardiolog nie miał pojęcia, że spokoju u nich w rodzinie było aż nadto.

Bogdan powiedział, że zajrzy do ojca, jak wróci z Bukaresztu. Mieszkali bardzo blisko dworca. Miał zainstalować na telefonie taty aplikację sterującą kamerą do monitoringu podwórka.

Kiedy wysiadł z pociągu, raz jeszcze spojrzał na krawędź nieba, ale tym razem już jej nie zobaczył, za to w jednej chwili poczuł się przytłoczony, zmiażdżony wręcz przez tę płachtę, teraz już czarną, która zdawała się wisieć na równi z dachem dworca.

Ruszył pieszo przez dzielnicę, w której dorastał, i przeszedł obok opuszczonej fabryki mleka, z której zawsze dobiegał mdlący aromat wanilii, bo gdzieś między murami tej ruiny, nie wiadomo za którą z nieprzejrzystych szyb i za którymi z zardzewiałych drzwi znajdowało się „laboratorium” kawiarniane. Dowodem na jego istnienie był ten wiecznie słodki zapach i wiecznie błąkające się tam stado psów, karmionych pewnie przez całe życie herbatnikami. Psów było zbyt dużo jak na pilnowanie jednego tylko laboratorium słodyczy.

Bogdan był w Bukareszcie na targach pojazdów użytkowych, chciał sprawdzić, czym można by przewozić żywe świnie. Był weterynarzem na jednej z wojewódzkich ferm i już od paru lat planował się stamtąd wyrwać, jak sam mówił, chciał zacząć pracę na własny rachunek. Chciałby zarządzać jakąś małą firmą, gdzie nie musiałby już pracować bezpośrednio ze zwierzętami i gdzie mógłby zrobić użytek ze wszystkich tych szczegółowych przepisów administracyjnych, z którymi się zapoznał w ciągu dwunastu lat pracy na jednej z największych w kraju ferm.

Sytuacja była jednak niepewna ze względu na pomór świń – zaraza wywołała ogromną panikę zarówno wśród dużych hodowców, jak i wśród pojedynczych mieszkańców wsi, którzy z rozpaczą zabijali teraz często jedyną świnię, jaką posiadali.

Dlatego też te targi, na które czekał prawie cztery miesiące i na które pojechał wiedziony siłą inercji, wydawały mu się aktualnie zwykłym żartem. Jego obecność na nich też była żartem. Nawet w świecie pozbawionym chorób wzięcie kredytu na transportery byłoby w jego przypadku praktycznie niemożliwe.

Był zmęczony i zmartwiony, irytowało go to zamiłowanie ojca do wędkarstwa. Staruszek nie prosił o dużo, tylko o sto lei od czasu do czasu, ale, nie wiadomo z jakiego powodu, prosił o nie ukradkiem, bez wiedzy matki.

Kiedy dotarł do bramy, wyjął brelok z kluczami i zorientował się, że brakuje na nim klucza od domu. Przypomniał sobie, kiedy go ściągnął, nie pamiętał jednak, co z nim zrobił. Nacisnął dzwonek, rozglądnął się po podwórku i z miejsca zauważył mamę wyskakującą zza drzwi i biegnącą w jego stronę w rozpiętym pluszowym szlafroku, który zakładała na siebie, kiedy wychodziła na dwór.

– Nie biegaj tak, stresujesz mnie tylko! – krzyknął w stronę zielonej żelaznej bramy.

Mama otworzyła furtkę z radością.

– Zapomnieliście, że przyjeżdżam?

– Jak bym mogła zapomnieć! – odpowiedziała.

– Ile razy mam ci mówić, żebyś tak nie biegała? Przecież mogę poczekać minutę, nie pali się.

– A ty nie masz klucza? – zapytała.

– Zapomniałem – odpowiedział.

Matka wzięła go w ramiona i mocno przytuliła, zamykając oczy. Była drobniutka i ledwo sięgała mu do piersi. Bogdan spuścił głowę i widział teraz jej rzadkie siwe włosy, które pachniały szamponem jak świeżo po umyciu.

– Dobra, puszczaj – poprosił.

– Dlaczego? – Głos mamy stłumiony był przez płaszcz Bogdana, w który wtulała głowę.

Był marzec i było zimno.

Bogdan uśmiechnął się i pozwolił mamie postać tak jeszcze sekundę.

Dawno już ich nie odwiedzał, choć mieszkali przecież w tym samym mieście. Ojciec czasem jeszcze do niego wpadał, ale matka nie była u niego od dwóch lat, czyli od kiedy ożenił się z Aliną.

– Gdzie jest tato? – zapytał. – Nie mogę zostać długo.

– Poszedł chyba na salę treningową, do Mircei – odpowiedziała mama.


Ubrany w gruby dres, kurtkę i w czapce na głowie, Grigore usiadł na swojej ulubionej ławce z widokiem na Dunaj. Wiał wiatr, a on lubił tak siedzieć z zamkniętymi oczami, wsłuchując się w skrzypienie pontonów. W oddali słychać było metaliczne odgłosy stoczni. Słychać było też mewy. I fale.

Tylko na tamtej ławce wszystkie dźwięki były tak wyraźne. To ostatnia ławka na deptaku, pozostałe ustawione były w ciągnącym się w górę szeregu, biegnącym aż do opuszczonej plaży, do strefy z bezładnie porozrzucanymi ogródkami piwnymi, gdzie panował miejski zgiełk. Poza tym młodzież na rolkach i ludzie z psami.

Każdego tygodnia przychodził do Mircei, z którym przyjaźnił się przez całe życie, a który trenował boks na sali sportowej blisko deptaku. Pracował w ramach wolontariatu z kilkorgiem dzieci.

Mircea miał sześćdziesiąt osiem lat. Grigore niedługo miał skończyć siedemdziesiąt.

Kiedy wiał wiatr – a tam, przy brzegu, najczęściej wiał cudowny wiatr – Grigore schodził w dół kamienną uliczką, w stronę budynku dworca portowego, który przez długi czas był ruiną, potem go odnowiono i zrobiono z niego kasyno, a teraz był zamknięty na kłódkę. Przechodził obok przydrożnego krzyża ozdobionego sztucznymi kwiatami, naprzeciwko którego znajdowała się studnia, która, dziwnym trafem, wciąż działała. Jeśli nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby go zobaczyć, żegnał się znakiem krzyża i pił wodę z tego źródła, tak zachłannie, jakby była święcona.

Grigore zaczął na starość unikać ludzi.

Mnóstwo gestów wykonywał w ukryciu. To były drobne i nieznaczące uczynki, ale właśnie dlatego łatwo było mu je ukryć i zebrało się ich w ten sposób całe mnóstwo.

Nie chciał, by osądzano go za to, że zmiękł.

W młodości był odważny, ale ta odwaga miała swoje granice. Szybko się zużyła.

Nie był wierzący, ale wzruszał się, przechodząc obok krzyża. Czuł respekt wobec siły wyższej, która pewnego pięknego dnia objawi mu się jako trąba powietrzna i wciągnie go do nieba. Tak właśnie wyobrażał sobie śmierć. Jako burzliwe i pełne zgrozy wzniesienie – nie pogrzebanie, a właśnie wzniesienie. Rozproszenie w świetle, a nie rozkład w ciemności.

Czasem słyszał szum i pisk w uszach. Niekiedy tylko w prawym, niekiedy w obu. Borykał się z tym przez całe życie, czasem na chwilę odpuszczało, ale zaraz potem wracało. W uszach piszczało mu zwłaszcza wieczorami, przed pójściem spać, kiedy kładł się do łóżka i gasił światło – wokół było tak cicho, że szum zalewał mu głowę. Najczęściej brzmiał jak monotonny industrialny szmer, jak chór złożony z wielkiego i ciężkiego sprzętu w trakcie pracy. Innymi razy był jak woda spływająca silnym strumieniem, jak coś pośpiesznego i niebezpiecznego, co posiadało moc wyrządzenia szkody nie do naprawienia. Zniszczenia czegoś wewnątrz jego czaszki.

Szumy i piski powróciły parę tygodni temu i im więcej o nich myślał, tym były silniejsze. Budził się, zakrywając sobie instynktownie uszy poduszką albo dłońmi, choć wiedział, że ten dźwięk nie płynie z zewnątrz i że ściskając głowę, zaciska tylko pętlę na szyi tego potwora, który ryczy wtedy jeszcze głośniej.

Nigdy nie poszedł z tym do lekarza.

Na świecie były przecież większe problemy.

W młodości przyjął sporo ciosów na głowę, niemożliwe, żeby to nie pozostawiło po sobie śladów.

Tam, na brzegu Dunaju, była cisza, a jednocześnie wystarczająco dużo hałasu, żeby nie słyszał wnętrza swojej głowy. I to mu odpowiadało.

– Tato, dlaczego wyszedłeś z domu, przecież ci mówiłem, że przyjdę – zapytał Bogdan.

– Nie wiedziałem, o której będziesz – odpowiedział w panice. – Poczekaj na mnie. Poczekaj!

– Spokojnie, nie spiesz się – uspokoił go syn. – Zostawię ci pieniądze, wiesz gdzie, w naszym sekretnym schowku. A w sprawie telefonu przyjdę innym razem. Gdzie ty jesteś, na statku?

– Wieje wiatr – odpowiedział Grigore. – Dlaczego na mnie nie zaczekasz? – zapytał z rozczarowaniem w głosie.

– Tato, jestem zmęczony.

Grigore nie odpowiedział.

– Wierzysz mi, że jestem zmęczony? – spytał Bogdan.

I Grigore odpowiedział że tak, że mu wierzy.


Ulica Trajana biegła od Placu Trajana aż do Dunaju. Liczyła kilkaset metrów, nie była zbyt długa, ale oba jej końce znacznie się od siebie różniły. Zaczynała się w centrum, było tam usytuowanych kilka starych i pięknych budynków, które zostały niedawno odnowione, wyglądały więc schludnie. Tylko że w tym mieście to, co nowe, nie utrzymuje się długo, farba szybko zaczyna się łuszczyć. Zanim więc zdołają odrestaurować całą ulicę, najprawdopodobniej na jej górnym końcu znowu będą odpadać tynki. Tutaj ruina nie pozwala się zamaskować.

Budynki w górnej części ulicy należały do nieistniejących już instytucji i choć wyglądały dobrze, stały puste. Nieco dalej przechodziło się obok kilku przyzwoitych posesji, ale potem, dość szybko, zewsząd zaczynały wyrastać zapadające się domy bez dostępu do prądu i kanalizacji, z działkami tonącymi w śmieciach. Na końcu wszystkiego wznosił się wysoki, socjalistyczny i opustoszały gmach, który naruszał równowagę okolicznego pejzażu.

Za gmachem stał krzyż ze studnią, a dalej, trochę niżej, był już Dunaj, który płynął zwykle z zawrotną prędkością, od prawej do lewej, choć stojąc w tamtym miejscu miało się wrażenie, jakby płynął w odwrotnym kierunku.

Sala, w której Mircea prowadził trening boksu z dziećmi, znajdowała się w tej zapadłej części ulicy, na parterze jednopiętrowego domu. Dokładnie nad drzwiami wejściowymi z kratami był zawieszony balkon, który wyglądał jak odcięty kawałek tortu ze wszystkimi warstwami na wierzchu – wyłaziły z niego cegły, a z cegieł opadał rudawy pył. Z płyty balkonu wyrastało wątłe i młode drzewo, wyglądające na albicję, i, choć przestrzeń nad salą była zamieszkana, ludzie nie uznawali za stosowne pozbyć się rośliny.

Ilekroć Valer wpadał z wizytą do Mircei, wysiadał z autobusu numer 4 na przystanku naprzeciwko Hotelu Trajan, a potem pokonywał pieszo całą ulicę. Czuł powiew wiatru nadchodzący od strony niewidocznej jeszcze rzeki i patrząc w dół, wzdłuż ulicy, śnił na jawie, jak by to było, gdyby ta ulica nosiła jego imię.

Bardzo pragnął, by w mieście istniała ulica jego imienia. W pełni na to zasługiwał.

Spoglądał na tabliczki na budynkach i nawet nie musiał zamykać oczu, żeby zobaczyć napisane na nich: „Valer Pataki, bokser”. Albo: „Valer Pataki, bokser czempion”. Albo: „Valer Pataki (1952–…), czempion bokserski”. Nie, bez roku urodzenia, bo to zachęca do oczekiwania na datę śmierci. „Nie należy wywoływać anioła ciemności – myślał Valer – lepiej mu się nie przypominać”.

Jednak teraz, kiedy podążał ulicą Trajana w kierunku sali treningowej, wpadł mu do głowy nowy pomysł: „Valer Pataki, bokser i pisarz”. Jego książka wspomnieniowa była już prawie gotowa. Za tydzień będzie mógł odebrać paczki z drukarni.

Pragnął wystawnej premiery w jakiejś znanej restauracji w mieście, na którą zaprosiłby z całego kraju byłych bokserów ze swojego pokolenia, rozdawałby autografy, zwołał prasę i zorganizował galę pokazową z juniorami. O tym właśnie miał porozmawiać z Mirceą.

Ta premiera stała się jego największym od wielu lat marzeniem, które znajdowało się właśnie na najlepszej drodze do spełnienia. To dla niego sprzedał przecież ziemię na wsi.

More by Olga Bartosiewicz-Nikolaev

Błądząca płeć. Trylogia

Przed bramą ciotki Nicolety zebrało się sporo ludzi, żeby towarzyszyć wujkowi Titiemu w jego ostatniej drodze. Temu samemu wujkowi Titiemu, który wprawdzie lubił zajrzeć do kieliszka, ale poza tym był człowiekiem uczciwym i wesołym. Wielkie nieszczęście spadło na jego żonę, a przecież byli jeszcze młodzi, niezbadane są wyroki boskie, przecież tak o niego dbała, dzień w dzień przykładała mu na czoło zimne kompresy, chodziła z nim po lekarzach, o proszę, nawet teraz widać, jak wspaniale się z nim obchodzi, wystarczy spojrzeć na trumnę z pięknego drewna, dam głowę, że to jawor, i kazała kobietom ...
Translated from RO to PL by Olga Bartosiewicz-Nikolaev
Written in RO by Cristina Vremes

Sonia podnosi rękę

Ludzie w tych stronach bywają bardzo podejrzliwi. Chociaż sama nie wie, czy gdzie indziej przyjęliby ją lepiej. Ludzie ze strony ojca, ci z przeciwnego obozu. Nie zna w swoim otoczeniu starszych wiekiem par, których relacja opierałaby się na przyjaźni, a nie wzajemnej wrogości. Nawet jeśli trwają w związkach aż po grób. Może i są gdzieć tacy, co się przyjaźnią przez całe życie albo i dłużej, ale jest ich niewielu, to szczęściarze ukrywający się przed wzrokiem innych tak skutecznie, że kiedy ty, młody, rozglądasz się wokół, to prędko nabierasz przekonania, że osoba u twojego boku na pewno zmarn...
Translated from RO to PL by Olga Bartosiewicz-Nikolaev
Written in RO by Lavinia Braniște

Nadejście

Sprawy przybrały dziwny obrót pewnego niedzielnego sierpniowego poranka, kiedy pierwsi przechodnie przemierzający plac Parvis Notre-Dame – pracownicy okolicznych bistr – dostrzegli jakiś bliżej nieokreślony obiekt, coś, co wyglądało jak gigantyczny pocisk ułożony na ziemi z czubkiem skierowanym w stronę katedry i denkiem w stronę prefektury policji. Na pierwszy rzut oka pocisk mierzył około dwudziestu metrów długości i pięciu metrów średnicy. Barmani i kelnerzy podchodzili bliżej z zaciekawieniem, okrążali obiekt, po czym wzruszali ramionami i wracali do swoich restauracji. Tak to wyglądało ko...
Translated from RO to PL by Olga Bartosiewicz-Nikolaev
Written in RO by Alexandru Potcoavă

W zawieszeniu

Dzień zaczyna się wcześniej, niż zakładałam. Nastawiłam budzik na piątą pięćdziesiąt sześć z kilku powodów. Po pierwsze, chciałam mieć czas na półgodzinną medytację o świcie, żeby tabletka wspierająca funkcje tarczycy zdążyła się wchłonąć przed poranną kawą, potem miałam w planach trening spalająco-wzmacniający z ciężarem własnego ciała; w międzyczasie miałam pamiętać o bojlerze, który nagrzewa się przez około cztery godziny, co z kolei daje mi wystarczająco dużo czasu na wykonanie sekwencji jogi na rozluźnienie serca bez narażania mieszkania na zalanie: termostat nie działa, woda za mocno si...
Translated from RO to PL by Olga Bartosiewicz-Nikolaev
Written in RO by Cristina Vremes

Spotkanie po latach

Gotowe. Zabrałem bagaż, garnitur w pokrowcu, łyżkę do butów i oddałem klucz. Do domu mam sześć godzin jazdy samochodem, ale droga powrotna trwa krócej. Opuszczam szybę i z głową wystawioną przez okno przemierzam coraz szybciej główny bulwar miasta. Ostudzone przez wieczór i prędkość powietrze smaga mi policzki, przywodząc na myśl szorstkość gąbki do demakijażu. Mam wrażliwą cerę i nie znoszę zabiegów, którym są poddawani prezenterzy wiadomości, by nie wyglądali na ekranie jak księżyc w pełni – aplikuje się im na twarz warstwę pudru, która jest później zeskrobywana tymi kosmatymi gąbkami. Kiedy...
Translated from RO to PL by Olga Bartosiewicz-Nikolaev
Written in RO by Alexandru Potcoavă
More in PL

Dziennik

21 sierpnia Nazywam się Erik Tlomm, a to jest mój pamiętnik. Pisanie polecił mi psychiatra, być może w celu szybszego powrotu do zdrowia. Ale dla kogo mam właściwie pisać? Dla niego? Dla żony Linii? Chyba nie ośmieliłby się pokazać jej moich zapisków. Na moje wątpliwości odpowiedział: „Niech pan pisze dla siebie”. Kupiłem więc skórzany kajet i znalazłem się tutaj, przy biurku, pisząc pamiętnik dla siebie, i nie mogę pozbyć się dziwnego uczucia, że ​​piszę też dla kogoś innego – ale dla kogo? 22 sierpnia Chciałbym wyjaśnić swój pierwszy wpis do pamiętnika (komu? sobie? jemu? tobie?): przeżył...
Translated from SL to PL by Joanna Borowy
Written in SL by Mirt Komel

Glosariusz osadzonego

Glosariusz osadzonego zawiera słowa i historie osadzonych z turyńskiego zakładu karnego Lorusso e Cutugno, osadzonych w V sekcji pawilonu C przeznaczonego dla „więźniów chronionych”. Powstał jako owoc dwuletnich warsztatów kreatywnego pisania, które odbywały się w więzieniu. Każdy wie, co oznaczają słowa „dom”, „zima” czy „miłość”, ich znaczenie jest niepodważalne. Jednak w zakładzie karnym podlega ono przemianie, a przemiana owa wynika ze specyfiki miejsca: wewnątrz nie istnieje nic, co poza, słowa stają się prehistoryczne. Jakby skamieniały w przedwiecznej epoce. To właśnie w tych współdzie...
Translated from IT to PL by Mateusz Kłodecki
Written in IT by Sara Micello

Pandy z parku Ueno

Od kiedy urodziły mi się dzieci, a może od kiedy założyłam sobie konto w mediach społecznościowych lub wręcz od kiedy praca zmusiła mnie do tworzenia jasnych, chwytliwych komunikatów, w sumie raczej do odwoływania się do rzeczy znanych, niż do ich wymyślania, dzieliłam mój czas na ten prawdziwy, w którym mogłam wyrażać siebie prawdziwym językiem, i ten fałszywy, w którym zmuszona byłam posługiwać się określonymi kategoriami, rejestrami lub kalkować różne zachowania. Czytałam powieści o nieustępliwych, zdeterminowanych ludziach, którzy wstają o czwartej rano, biorą lodowaty prysznic, a o szóst...
Translated from IT to PL by Mateusz Kłodecki
Written in IT by Arianna Giorgia Bonazzi

Esmeralda, Presja, presja

Esmeralda Świece zamiast lamp. Wiadra zamiast klozetów. Poronienia przypadkowe, legalne i powszechne. W średniowieczu odbywał się właśnie kolejny domowy poród. Dziewczynka na szczęście przyszła na świat żywa, a przy tym okazała się pierwszym niemowlęciem o niebieskich oczach. Po raz pierwszy na powierzchni ziemi i pod błękitnym sklepieniem nieba zrodził się odcień właściwy temu, co na górze, a nie temu, co na dole. Pierwszy cud estetyki. Brązowe i/lub czarne oczy całego królestwa nigdy nie widziały niczego podobnego. Kobieta wyszła na ulicę. W jednej ręce niosła organiczne warzywa, a w dru...
Translated from PT to PL by Gabriel Borowski
Written in PT by Luis Brito

Rzeczy niezmienne

Nie było jeszcze we mnie ani odrobiny strachu, więc wyciągałem ręce, żebyś mnie dotknął. Twoja dłoń opadała, w tle muzyczka jak z windy, opadająca dłoń ciepła jak kluchy, żyły jak skręcone w nieustannej ciszy węże, obgryzałeś paznokcie, aż przypominały muszelki, a twoja dłoń opadała, opad, odpad, aż napotkała moją i spletliśmy dżdżownice palców. Biedaczysko. Dawniej nosiłeś mnie na rękach, wystękiwałeś w środku nocy kołysanki, chociaż sam potrzebowałeś się położyć. Wielokrotnie podcierałeś mi pupcię, wtykałeś dżdżownice w kupy, które zostawiały ślad, i ścierałeś siki z ubrań. Dawniej musiałe...
Translated from PT to PL by Gabriel Borowski
Written in PT by Luis Brito

17, 18

17 22.12.2014. Diario de Vida W widmowej naturze Plaça d'Espanya zawierała się wspaniałość minionej cywilizacji, po której dzisiaj nie było już śladu. Na co potędze kolonialnej taki wielki plac, podzielony na części odpowiadające poszczególnym hiszpańskim prowincjom, na co mu ta arena dawnej świetności? Karety krążyły wokół fontanny, proponując turystom tanią zabawę w arystokrację. Przynajmniej nie było tu segwayów. Jeden z koni wykorzystał nieuwagę woźnicy, wyswobodził się z zaprzęgu i galopem popędził ku wolności. Zostawił za sobą skonsternowanych ludzi, dźwięk migawek aparatów próbujących...
Translated from SR to PL by Aleksandra Wojtaszek
Written in SR by Marija Pavlović